Zmarły niedawno prof. Władysław Bartoszewski przez ponad 20 lat był związany zawodowo i społecznie ze Stowarzyszeniem Bibliotekarzy Polskich. Poniżej przypominamy wystąpienie Pana Profesora na uroczystości Jubileuszu 90-lecia SBP w dn. 11 października 2007 r., opublikowane w Bibliotekarzu 5/2008 oraz Biuletynie Informacyjnym ZG 2007 nr 2.
Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich było dla mnie środowiskiem, gdzie mogłem się jakoś wykazać, potwierdzić i zrobić coś pożytecznego.
Kiedy do Was przychodzę, ogarnia mnie melancholia wspomnienia o pięknej młodości. Bo obchodzimy tutaj wszyscy 90-lecie działalności tego zasłużonego Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Mój, więcej niż romans, bo trwały stosunek przyjaźni i oddania z tą organizacją zaczął się lat temu 52, w roku 1955. Byłem wówczas w bardzo trudnej sytuacji życiowej i Stowarzyszenie Bibliotekarzy było pierwszym miejscem pracy – moją pracą w Stowarzyszeniu. Nie żadna biblioteka. Zarząd Główny Stowarzyszenia wtedy miał kątem bardzo gościnny pobyt, miły, ale w bardzo skromnych warunkach, w obrębie budynku Biblioteki Publicznej miasta stołecznego Warszawy, jeszcze nie rozbudowanym wtedy. W kąciku pod schodami było Stowarzyszenie Bibliotekarzy i Biuro Zarządu Głównego po roku 1955. Po sześciu i pół roku więzień komunistycznych, kiedy miałem do wyboru przyjąć jakieś nieprzystojne propozycje albo być bezrobotnym, Bogdan Horodyski dał mi pracę kierownika technicznego, żeby było ostrożnie, wydawnictw fachowych Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich.
I tak się zaczął mój stosunek ze Stowarzyszeniem, który prowadził konsekwentnie przez dwadzieścia kilka lat aż do godności członka Zarządu Głównego i Prezydium Zarządu Głównego SBP w kadencji 1969-1972, z przydziałem kompetencji: Wydawnictwo. W pięknym wydawnictwie kronikarskim, które dzisiaj przejrzałem [Kronika Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich 1917-2007 (2007)– red], zobaczą Państwo dość imponujący obraz rozwoju wydawnictw Stowarzyszenia w latach 1954 i następnych. To oczywiście wynikało ze zmiany koniunktury politycznej, przemian odwilżowych i możliwości, które zaistniały, a których przedtem nie było. Na to się nałożyła moja praca jako później kierownika referatu wydawniczego, członka Redakcji „Poradnika Bibliotekarza”, inicjatora i członka Redakcji „Informatora Bibliotekarza”, potem – „Informatora Bibliotekarza i Księgarza”. To trwało do roku 1976. Nie dlatego żeby ktoś mnie ze Stowarzyszenia wydalił, tylko dlatego, że ja dostałem stałą pracę w Lublinie na KUL i jeżdżąc z Warszawy na KUL, musiałem nawet z wszystkich ryczałtowych powiązań, jakie jeszcze miałem ze Stowarzyszeniem, zrezygnować, zachowując przyjaźnie z ludźmi.
Kiedy dzisiaj wspominam - nie dzieląc żyjących i nieżyjących, bo wspominam na równi żyjącą Jadzie Kołodziejską, jak i nieżyjącą Jankę Cygańską, żyjącą Marię Dembowską, jak i nieżyjące profesor Alodię Gryczową, Helenę Hleb-Koszańską, obok dziesiątków innych koleżanek, redaktorek pism, autorek, działaczek biblioteki dziecięcej, między innymi myślę tu o Halinie Skrobiszewskiej, już nieżyjącej – to wszystko było dla mnie bardzo ważnym i cennym doświadczeniem życiowym. To nie była praca zarobkowa, bo nikt się nie dorobił na pracy w Stowarzyszeniu. To była bardzo skromnie płatna praca, ale dająca satysfakcję motywacyjną: zrobić coś, co dla kultury polskiej ma sens. Żyjąc w tym PRL-u jako element obcy, za jaki się uważałem i za jaki mnie uważano, miałem poczucie, że nie jestem bezpotrzebny, nieużyteczny. Byłem wtedy mężczyzną czterdziestokilkuletnim, który ma ambicje i powinien mieć ambicje, aby w czymś się w życiu sprawdzić. Stowarzyszenie było dla mnie ramami, a ludzie Stowarzyszenia środowiskiem, gdzie mogłem się jakoś wykazać, potwierdzić i zrobić coś pożytecznego. Długo by o tym mówić. Może jeszcze coś o tym napiszę, bo naprawdę rzecz na to zasługuje, z udokumentowaniem.
Dodam tutaj, ku mojej satysfakcji, że biorąc udział jako jeden z gości w Kongresie Kultury Polskiej, dziś już historycznym, 11-12 grudnia roku 1981, przerwanym nocą generałów z 12 na 13 grudnia - w której to nocy, jak należy, zostałem internowany, czyli straciłem możliwość działania – przemawiałem 12 po południu i byłem tam jedynym z przemawiających ludzi z kół literackich, - byłem wtedy sekretarzem generalnym już polskiego PEN Clubu - który mówił o roli polskich bibliotekarzy i bibliotekarek w kulturze narodowej. (To zostało opublikowane). Ostrzegałem kolegów obecnych na sali, w tym śp. mojego przyjaciela Andrzeja Kijowskiego, żeby nie mówił tak lekceważąco o wieczorach autorskich i takich różnych sprawach, bo to była codzienna pozytywna miazga naszej twórczości, prawda środowiska, w którym byliśmy duchowo względnie niezależni. Z tym przesłaniem wróciłem do domu i w nocy zakończyłem działalność na szereg lat, a w ośrodku internowania, jeszcze w Jaworznie, spotkałem kolegę Oskara Czarnika. I tak bibliotekarze byli dalej obecni i są obecni do dziś w moim życiu.
Korzystając z tej okazji, wspominając z rozczuleniem Bogdana Horodyskiego, Jana Baumgarta, jak zresztą wielu innych, a wypadałoby przypomnieć dziesiątki innych nazwisk, na ręce obecnych młodych koleżanek i starszych kolegów składam bardzo, bardzo serdeczne podziękowanie. Za wszystko dobro, które mnie spotkało od Stowarzyszenia, od ludzi Stowarzyszenia – z całego serca dziękuję.