Dzień pierwszy: Abuja – nowa stolica wybudowana 20 lat temu na sawannie, gdy poprzednia stolica – Lagos – moloch 15-milionowy przestał być wydolny administracyjnie i komunikacyjnie. Centralne położenie Abudży miało pomóc w integracji islamskiej Północy i chrześcijańskiego Południa w jeden organizm państwowy. Życie pokazało, że nie jest to takie proste, tym bardziej, że na dwoistość religijną nakłada się wielokulturowość czterech największych grup etnicznych: Hausa, Joruba, Igbo i Fulani, każda posługuje się własnym dialektem, plus ok. 200 mniejszych. Miasto z dość chaotyczną zabudową urzędniczo-korporacyjną, mają tu swoje siedziby światowe potęgi biznesowe i finansowe. Poza nimi toczy się, typowe dla Afryki, życie ulicy, ruchliwe, głośne, kolorowe – handluje się wszystkim czym się da na każdej możliwej spłachetce ziemi a najbardziej na poboczach tras szybkiego ruchu. Nad całością górują cztery minarety meczetu centralnego i krzyż kościoła ekumenicznego. Pogoda lepsza niż się spodziewałam – pochmurno, bo pora deszczowa, gorąco – owszem, ale daje się wytrzymać, zwłaszcza gdy wraca się do skromnego, ale klimatyzowanego hotelu.
Dzień drugi: Calabar – zaledwie po godzinie lotu z Abudży, miejsce obrad 51 Krajowego Zjazdu Stowarzyszenia Bibliotekarzy Nigeryjskich i pierwsze powitania na lotnisku i w hotelu (luksusowym dla odmiany, spotkany Anglik stwierdził, ze taki sam w Londynie kosztuje taniej). Po południu czas wolny – idę zwiedzać miasto uzbrojona w przewodnik wydany przez Bradt Travel Guides (autorytet, jeśli chodzi o tropiki) i butelkę wody, ubrana skromnie (białe spodnie ¾ i tunika szarobura, tak radzą w przewodniku :) ) a i tak jako jedyny na ulicy oyibo (yoruba: bielas – tłum. autorki) budzę powszechne zainteresowanie, wyłącznie życzliwe, choć trochę kłopotliwe, gdy muszę odmówić wykupienia kolejnych piętnastu straganów z klapkami oraz spróbowania kuchni nigeryjskiej na jednym z 50 straganów oferujących asortyment pod wiele mówiącą nazwą „food-is-ready” (zatem nie uraczę Czytelników opisem, co i od jak dawna było „ready”). Po przedarciu się przez tłum bazarów dotarłam do rzeki Cross (stąd nazwa prowincji: Cross River State), drugiej po Nigrze, szerokiej jak 3x Wisła w Warszawie, jak głębokiej to nie wiem, ale widziałam statek pełnomorski zacumowany pośrodku nurtu. Biegnąca wzdłuż brzegu rzeki Marina Road nie ma oczywiście nic wspólnego z europejskim wyobrażeniem mariny, choć także oferuje: świeże i smażone ryby, przeprawy łodzią na drugi brzeg i szeroki asortyment rozrywek właściwych dla nabrzeży portowych jak świat długi i szeroki. Tam gdzie się kończy marina i miasto zaczyna się dżungla i na jej skraju też żyją ludzie… Tam już jednak nie weszłam, tym bardziej, że mrok zapada tutaj szybko i zawsze tak samo (ok. 18.30), wróciłam do hotelu, gdzie (post)kolonialnym zwyczajem sącząc whisky (zakupioną na Okęciu) cyzelowałam moją prezentację na dzień następny. Prezentację Libraries in Poland. Two decades of modernization zaplanowałam na poziomie dość ogólnym, wychodząc z założenia, że przynajmniej część moich słuchaczy pierwszy raz usłyszy o Polsce, a co dopiero o polskim bibliotekarstwie, posługując się oczywiście historią nowego BUW jako casestudy. Udostępnię ją portalowi SBP i tym samym wszystkim zainteresowanym w załączeniu do niniejszej relacji, już po powrocie.
Dzień trzeci:Calabar, I dzień zjazdu NLA – uroczyste otwarcie zjazdu, sesja plenarna i popołudniu prezentacje merytoryczne. Udekorowany wstęgami i szampanem stół prezydialny, wspaniałe stroje narodowe damskie i męskie(!), występy artystów ludowych (bębny i buszmeni) i nowoczesnych (jazz środkowoafrykański) słowem pełna celebra, nie dająca się porównać z europejskimi obyczajami konferencyjnymi, gdzie skromnie, smutno i nie ma na czym oka zawiesić. Niestety ta skala przerasta organizatorów i już na wstępie mamy godzinę opóźnienia, które szybko urasta do trzech godzin, bo każdy z zaproszonych VIPów przemawia równie uroczyście jak wygląda. Moja prezentacja przypadła pod koniec długiego konferencyjnego dnia, więc nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszyscy są już nieludzko zmęczeni i słuchają przez grzeczność, zwłaszcza, że przewodniczący Stowarzyszenia Pan Rilwanu Abdulsalami, już wcześniej wielokrotnie podkreślał doniosłość podpisanego porozumienia z SBP i moją, wśród nich, obecność.
Jaki obraz bibliotekarstwa nigeryjskiego wyłania się z tego pierwszego dnia? Otóż, zaryzykuję twierdzenie, że zadziwiająco jest podobne do bibliotekarstwa polskiego. I to we wszystkich aspektach: kadrowym – mają rozbudowaną sieć akademickiego kształcenia bibliotekarzy i są to ludzie dość wszechstronnie wykształceni, technologicznym – internet hula wszędzie, mają wdrożone zintegrowane systemy biblioteczne, nie mają katalogu centralnego, ale te funkcję spełnia za nich OCLC, finansowym – narzekają tak jak my na brak środków na działalność bibliotek, kulturowym – walczą tak jak my o pozycję tego zawodu a temat rzecznictwa na rzecz bibliotek jest jednym z gorętszych. Gorzej mają z infrastrukturą; po pierwszym rozpoznaniu wydaje mi się, że u nas jest więcej nowych budynków bibliotecznych, są lepiej wyposażone i ich sieć jest bardziej równomierna (takie było również odczucie Koleżanek z Zarządu NLA po obejrzeniu moich danych statystycznych). Ale nie dziwmy się akurat temu – kraj jest przeszło trzy razy większy od Polski, a na znacznej jego części bibliotekarze, nauczyciele itp. pracują w skrajnie trudnych warunkach geograficznychi kulturowych – poza dostępem do edukacji pozostaje 10,5 mln dzieci w wieku szkolnym (za BusinessDay; 12.06.2013, http://businessdaynigeria.com/). Pracy dla bibliotekarzy jest więc tutaj na kilka pokoleń – można pozazdrościć…?
Cdn. Ewa Kobierska-Maciuszko