Wczoraj mogliśmy oglądać pierwszy internetowy strajk wymierzony w konkretną inicjatywę legislacyjną. Wikipedia i inne strony wyłączyły się, aby wyrazić sprzeciw wobec SOPA - ustawy, która proponowała chiński model internetu w USA, w imię ochrony praw autorskich. Autorzy ustawy chcieli, aby posiadacze praw autorskich mogli żądać blokowania stron, cenzurowania wyszukiwarek i wywierania nacisków na dostawców reklam i płatności.
Można już śmiało powiedzieć, że protesty były skuteczne. Cały świat dowiedział się o SOPA, bo jak nie wiedzieć o czymś, co spowodowało blokadę jednej z najpopularniejszych witryn w sieci? Nagle okazało się, że SOPA ma wielu przeciwników. Z poparcia wycofali się nawet amerykańscy senatorzy, których nazwiska widniały na projekcie ustawy PROTECT IP (to dokument podobny do SOPA, nad którym pracował senat).
Wiemy, że wcześniej przeciwko SOPA wypowiedział się Biały Dom. Okazuje się też, że Microsoft - zwolennik ostrej walki z naruszeniami własności intelektualnej - ma wątpliwości co do SOPA. Właściwie wydaje się, że przedstawiciele przemysłu rozrywkowo/medialnego są ostatnimi, którzy bronią ustawy.
Pierwszy internetowy strajk i jego wyraźne efekty to zjawiska niewątpliwie godne uwagi, ale jest coś jeszcze ciekawszego. Elity wyrażają oburzenie faktem, że politycy śmią reagować na takie „sztuczki”. Mówi się o „uległości” przedstawicieli kongresu, senatu i administracji prezydenta. Medialny magnat Rupert Murdoch stwierdził, że internautom udało się „sterroryzować” polityków.
Przypomina to sytuację, jaką już mieliśmy w Polsce. Gdy rząd zareagował na opór związany z ustawą medialną, medioznawca Karol Jakubowicz stwierdził, że „internauci odstawili pornosy i szumieli”. Zdaniem Jakubowicza był to powrót do czasów, gdy „byle warchoł mógł zatrzymać prace Sejmu”. Smutne, że takie kwestie wypowiadał człowiek odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jakubowicz był szczerze oburzony faktem, że obywatele mogli przeczytać ustawę, skrytykować ją i rozmawiać z rządem.
Źródło: Dziennik Internautów